Miejsce święte czy przeklęte?

Leżajska ziemia od wieków słynie jako miejsce licznych łask i cudów jakich tutaj doświadczono. W podzięce za nie i za boskie wstawiennictwo, postawiono dwie świątynie, które z obu stron miasta swoje miejsce mają – Kościół i klasztor Bernardynów z jednej, Kościół farny pw. Świętej Trójcy z drugiej, gdzie pobożni mieszkańcy opiece Bożej się zawierzali. I trudno wyobrazić sobie, iż gdy minęło lat tylko parę, lud tak hojnie obdarzony łaskawością Pana, w sidła złego i ciemnoty popadł. Po dziś dzień przypomina o tym stara kapliczka, która skrywa swoją jakże przeraźliwą i smutną historię.

Żyła w mieście kobieta co się Mielczarkowa nazywała. Była to piękna, młoda dziewczyna o jasnej twarzy. Mieszkała wraz z mężem Maksymem i trójką dzieci w niewielkiej chałupinie, gdyż dobytek ich był nikły. Miała dobre serce i pomimo skromnego mienia, wiodła żywot szczęśliwy. W niedalekim sąsiedztwie Mielczarków mieszkał w osamotnieniu stary wdowiec Marcin Kołaczkowski, który żonę swoją pochował jeszcze za lat młodych a synowie jego w pobliskim Jarosławiu osiedli, gdzie ojciec ich szczodrze swym majątkiem obdarzył. Mijały lata i Kołaczkowski niedołężniał z dnia na dzień coraz bardziej a choć sam miał dobra niewielkie bo tylko dom, słodownię i ogród, to za niedługo zaległ całkowicie i już nie tylko jego obejście podparcia potrzebowało, ale i on sam opieki wymagał.

Synowie mało o ojcu swoim myśleli, stąd pomoc swą ofiarowała Mielczarkowa, troskliwą pieczę pełniąc zarówno nad domostwem, jak i jego gospodarzem. Staruszek czując, iż śmierć jego bliska, majątek cały w darowiźnie piastunce swojej przekazał. Potomkowie dowiedziawszy się o hojności ojca nie w ich stronę wyprawioną, szybko podły plan obmyślili i sowicie opłaciwszy prokuratora Jana Ślepowrońskiego, przekonali go by zeznawał, jakoby Mielczarkowa na ich ojcu czarów i nierządu się dopuszczała. Wszystko po to, by przedśmiertną darowiznę unieważnić i im, jako synom przyznać.

Doniesienia o niejakiej miejskiej czarownicy i obmyślanego względem niej procesu szybko rozgłoszono po okolicy i w dzień sądu licznie wieżę miejską, gdzie więzienie było, otoczono. Na rozprawie tej stawili się burmistrz z kilkoma starszymi rady miasta, ławnicy, przekupiony prokurator Ślepowroński, a jako że normy magdeburskie były wtenczas w mocy i podległość pod starostę była, przybył Głuchowski od Opalińskiego. Spomiędzy skupionego tłumu wprowadzono zapłakaną Mielczarkową o skrępowanych rękach, zaraz za nią stąpał wyczerpany mąż i zlęknione dziatki. Podjudzony już wcześniej przez prokuratora lud począł głośne krzyki kierować w stronę biednej kobiety, czarownicą nazywając i jej spisek z mocą nieczystą zarzucając. I choć sporo świadków swój głos zabrało, to nikt niezaprzeczalnej winy przedstawić nie potrafił. Dopiero po wyczerpującym Ślepowrońskiego wywodzie, który zapewniał, iż jakoby pewien jest występków skarżonej, która licznych czarów i nierządu dopełnić się miała a jeśliby tego było mało, to że na świętej pamięci Kołaczkowskim darowanie majątku wymusiła. Chciał rzec coś jeszcze, lecz tłum tak donośnie zaczął wykrzykiwać obelgi i jak najszybszego wykonania kary śmierci się domagać, że sąd postanowiono szybko zakończyć i wyrok dokonać. Syny dostały co chciały. Nie pomogły ani napomnienia Głuchowskiego o koniecznym starosty Opalińskiego zapytaniu o osąd ani błagania zrozpaczonego męża Maksyma, ni przekonania Mielczarkowej o niewinności i natychmiastowym zrzeknięciu się testamentowego darunku. Daremne były jednakoż ich prośby. Rozbestwiony tłum, nienawiści pełen i okrutnych wrażeń rządny, jak najszybszego wykonania wyroku oczekiwał.

Jeszcze z wieży klasztornej zaczęły głos dawać dzwony na Anioł Pański, jakby ostatnim opamiętaniem miały być dla ludu ciemnego, który niewinną kobietę na śmierć prowadził. I tak jak po odpusty pielgrzymi w dzień święty, tak i tu przez miasto hołota w stronę świątyni podążała. Po połowie drogi, tuż przy szlaku rozwidleniu, gdzie już wcześniej miejsce kaźni przygotowano, wzburzony tłum sam się w kata pobawił. Już samymi obelgami i pośmiewiskami umęczoną kobiecinę na ułożony stos polan wepchnięto i czem prędzej podpalono. Spośród płomieni wysokich i rozpaczań obłąkanego Maksyma dał się słyszeć ostatni, acz jakże rozpaczliwy krzyk męczennicy, która Matkę Najświętszą i Krystusa Ukrzyżowanego na pomoc ostateczną wzywała. Słowa te podziałały chyba na zebranych jak woda święcona na diabła, bo naraz wszyscy ucichli i z przerażeniem na się popatrzyli, natychmiast myśl do siebie dopuszczając, iż przez gardło sprzymierzeńca złego zdanie takowe by nie przeszło. Opamiętawszy się, tłum prędko to przeraźliwe miejsce opuścił. Do późnej pory został tu tylko Maksym Mielczarek i jego dziatki, które nadal matusi wzywały.

Nie wiadomo dziś, czy to nagłe nawrócenie ludu po takim wydarzeń obrocie, czy też stanowczy sprzeciw starosty Opalińskiego i jego żony, którzy we gniew wielki wpadli dowiedziawszy się o okrucieństwach dokonanych na niewinnej, sprawił, iż tylko do jednej takiej tragedii na leżajskiej ziemi doszło.

A co dalej było z wdowcem Maksymem? Jaką żałość w sercu po swojej żonie nosił? Wie tylko Święty Jan Nepomucen, męczennik, który patrzał na biednego chłopa, co na pamięć o swojej żonie kapliczkę z jego figurą wystawił w miejscu jej spoczynku ostatecznego i który często niejedną łzę tu uronił.

I choć rzecz się działa początkiem wieku XVII, choć kapliczkę, która stoi przy ul. Mickiewicza naprzeciw wylotu ul. Opalińskiego odnowiono, wstawiając świątek Matki Najświętszej, to chyba coś z tych przesądów się ostało, bo co niektórzy po dziś dzień, wieczorową porą kapliczkę szerokim łukiem omijają, jakoby straszyć miała.

 

Paulina Szczepanik

Muzeum Ziemi Leżajskiej

Fotografia: Anna Ordyczyńska